Wschód słońca zastał mnie boso w drzwiach domu. Zimna, wilgotna trawa – niekoszona od tygodni – otuliła stopy jak miękkim, mokrym kocem. Z każdym krokiem między jabłoniami czułem, jak słońce rozgrzewa mi plecy, a ziemia oddaje nocny chłód.
W wysokiej trawie lśniły diamenty rosy. Pomiędzy gałęziami porzeczek i malin dostrzegłem je nagle – złote główki mleczy, fioletowe dzwonki koniczyny. I wtedy usłyszałem.
Pszczoły, te pracowitsze ode mnie, już zbierały pierwszy nektar. Jedna zatrzymała się na moim ramieniu na sekundę, jakby pytała: „Dopiero zaczynasz dzień?”
Wróciłem do domu z mokrymi stopami i jednym jasnym postanowieniem – kosiarka poczeka.





